Żółty bukiet
Było ciepłe majowe popołudnie. Przed
oknem kancelarii, na wewnętrznym dziedzińcu stała błyszcząca idealną czernią
limuzyna. Prezentowała się wytwornie po rannej toalecie w myjni. Przednie drzwi
po obu stronach auta były szeroko otwarte. Od strony kierowcy, w pewnej
odległości stał wysoki barczysty mężczyzna w białej koszuli. Stał tyłem do
okna. Prezydent patrzył na niego przez chwilę zza firanki gabinetu trzymając
filiżankę kawy w prawej ręce. Koszula w słonecznym świetle odbijała blask
promieni – niczym żarząca się śnieżnobiała kula. Nad nią, co jakiś czas lekko
poruszała się inna, mniejsza i ciemniejsza kula, mocno wygolona – osadzona na
grubym karku przypominającym solidny konar. Prezydent znał go dobrze, był to
Max. Kierowca limuzyny i jeden z najbliższych ochroniarzy. Pracował także u
jego poprzednika (rywala w ostatnich wyborach).
Odchodząc od okna zauważył drugiego funkcjonariusza Secret Service
zbliżającego się do auta. Odstawił filiżankę na spodek i stojąc nadal przy
solidnym ciemnobrązowym dębowym biurku – spojrzał na zegarek. Była godzina 4:12
p.m. Należy tu dodać (dla jasności sytuacji), że prezydent był od samego rana
dość spięty. Przejawem nerwowości Głowy Państwa
była dzisiejsza mała sprzeczka „w cztery oczy” z Pierwszą Damą na temat wyboru krawata na dzisiejszy bankiet. Od
zaprzysiężenia go na prezydenta mijało właśnie dziesięć miesięcy. Wiedział
dobrze, że nadszedł nieubłagany czas na spłacanie przedwyborczych zobowiązań i finalizowanie
partyjnych dealów. Oczywiście ma się
rozumieć – nie chodzi tu o obietnice dane wyborcom. To banał. Chodzi o to,
czego zwyczajny zjadacz chleba tostowego nie widzi i widzieć nie może. Pocieszał
się jednak tym, że spotka dzisiaj na przyjęciu tego nowego prezesa Banku
Centralnego, Johna Watsona. Bądź co bądź – przyłożył rękę do jego nominacji,
chociaż nie był od nich. Musi koniecznie pogadać z nim, o protekcji dla jego
córki do Banku Holmmon, by dostała szybko ten kredyt (rozgrzebana budowa pałacyku
w Szwajcarii, ot takie tam). W ciągu ostatnich czterdziestu minut przez gabinet
przemknęła jak meteor tylko małżonka, i prezydent nadal pozostawał sam.
Przysiadł na sofie i zasnął. Nagle poczuł szarpnięcie; lekkie ale stanowcze.
Rozespany otworzył oczy i ujrzał nachyloną nad nim okrągłą twarz sekretarza. W
oddali zauważył stojących dwóch mężczyzn. Byli to: rzecznik prasowy i szef jego
ochrony. Na prezydenckim cyferblacie Atlantica widniała 7:04 p.m.
― Panie prezydencie jesteśmy gotowi –
wyszeptał sekretarz.
― Tak, tak Bill. Już się przebieram – ochryple
wybełkotał zaskoczony prezydent.
― Jak samopoczucie Harry? – wyszczerzył
zęby rzecznik.
― Aaa, coś mnie w krzyżu strzela.
Starość – rzuciła od niechcenia Głowa
Państwa.
Prezydent nie ufał do końca swojemu
sekretarzowi, ale to on właśnie przeprowadził jego zwycięską kampanię wyborczą,
i to Bill jako jedyny uratował mu tyłek w pewnej sprawie, która mogła położyć
kres jego marzeniom o fotelu prezydenta. W głowie często powtarzał jak zdartą
płytę: „Co robić? Na układy nie ma rady!”.
Z kolei rzecznika nie cierpiał prywatnie jeszcze z czasów partyjnych, ale
niestety został mu przysłany jako zaufany człowiek prezesa ich partii. W
dodatku to kolega szkolny jego żony, który ostatnio bardzo spoufalił się wobec
niej. Zaczynało go to coraz bardziej mierzić, i nie wiedział jak ma się
zachować wobec tego pupila szefa. Nieustannie odkładał na później te prywatne
dylematy. Z każdym tygodniem jego prezydentura nabierała szaleńczego tępa.
Zaledwie pięć dni temu podpisał „Ustawę 447” (dwa miesiące wcześniej ustawę budżetową),
był już na Bliskim Wschodzie, we Włoszech i w Brukseli; a za tydzień leci do
Europy Wschodniej (obecnie to w większości już UE). Na dodatek wokół niego
mnożą się przeróżni doradcy. Nie wiadomo skąd? Trudno, trzeba będzie z tym żyć.
Małżonka, której bardzo odpowiada funkcja Pierwszej
Damy (jakby całe życie przygotowywała się do tej roli; z zawodu menedżerka
w dużej sieci handlowej), często pocieszała go tymi słowy: „Kochanie życie na Prozac-u jest o wiele lepsze niż na kacu. Zawsze
masz przeczucie, że «jutro» jest jutro. Twoje «jutro»”. No tak, żona się zna („cwana bestia”). Podobną opinię ma siostra
Laura.
Przed wyjściem z gabinetu rozdzwoniły
się telefony, to: szef CIA skarży się na utrudnianie im działań przez FBI; to
Pentagon chce przedstawić prototyp bombowca kosmicznego (dłubany na spółkę z
NASA), a generał Cox – gada coś o cyklicznym szkoleniu dla prezydentów w
temacie „walizek z przyciskiem atomowym”; i wreszcie telefon z FBI, które
skarży się zwyczajowo na CIA. Do gabinetu prezydenta nalazło się mrowie
krawaciarzy w ciemnych garniturach i każdy coś radzi i tłumaczy biednemu
Harremu. Prezydent ma dość, odświeżony i przebrany – myślami błądzi już o
wieczornym bankiecie wyprawianym przez ludzi jakże wpływowych, a zarazem
niebezpiecznych. To świat bankowości globalnej i nowojorska Wall Street. Ci to
potrafią rządzić i dopiąć swego zawsze. Nie mają senatu, nie mają policji ani
wojska – a spróbuj z nimi zadrzeć. Na szczęście są po naszej stronie. Zresztą
zawsze są po stronie rządzących, bez względu na wynik wyborów. Poranna
nerwowość prezydenta pomału przeradza się w podniecenie wyczekiwania rautu i
związanej z nim niespodzianki (obietnicy). Tak, jutro otrzyma coś na co sobie
zasłużył. Dobrze wiedział, że prezydentura kiedyś się skończy (nie miał
pewności co do drugiej kadencji), a później też trzeba jakoś żyć; sama
„emerytura prezydencka”, to trochę za
mało. Żona za pracę już chyba się nie weźmie (prestiż już nie pozwala), dwoje
dorosłych dzieci na dorobku i trójka wnucząt. A sam jest przecież najmłodszym
prezydentem tego kraju. Z kolei zajmowanie się polityką przez następne dziesięć
czy piętnaście lat przyprawiało go o mdłości. Sześciocyfrowe honorarium za
„Ustawę 447” od lobby - nazwijmy je: „majątkowo-spadkowe”, to strzał w dziesiątkę. Jeszcze kilka
takich przysług, i można żyć
spokojnie. Zawsze w polityce brakowało mu przebojowości i charyzmy, ale był
zawsze lojalny wobec prezesów partii i sfer finansjery; to zaowocowało. Zresztą
przy boku ma swoją żonę, która go wspiera (prawdziwa „lwica biznesu”). Ona
zawsze potrafi pocieszyć, wytłumaczyć i zmotywować go do walki. A teraz Pierwsza Dama już nie odpuści – ma czego
pragnęła („poczuła smak krwi”). Jej cechy przywódcze bardzo mu imponowały, ba –
nawet mocno go podniecały, jednak czasami czuł się jak przysłowiowa „ryba w
sieci”. Tłumaczył sobie wówczas, że to jego wina – brak mu zawsze zdecydowania
i konsekwencji. Poza tym, dobrze wiedział, że jego kariera polityczna w partii
rozpoczęła się z chwilą ich małżeństwa. Więc, jutro jest to „jutro” – kiedy
będzie pierwsza nagroda. Dodatkowo intrygowała go „premia”, którą miło być
członkostwo w jakimś elitarnym i nieoficjalnym klubie czy stowarzyszeniu. Harry
tego pragnie, musi ...
― Wiesz kochanie, dziś popołudniu, kiedy
zdrzemnąłem się w gabinecie, miałem dziwny sen.
― Tak? Co takiego ci się śniło?
― Nie wiem dokładnie. Jakieś głupoty.
― Nooo, mów zanim dojedziemy – irytowała
się Pierwsza Dama.
― Śniło mi się, że najpierw gdzieś
unoszę się w powietrzu, wyobraź sobie – cały nagi. Chyba nad jakimś lasem to
było... A potem zaczynam spadać w dół w jakąś otchłań. Skały po bokach. Tak, to
był jakiś kanion. Później byłem w mieszkaniu moich rodziców, byli tam różni
ludzie. Ty też tam chyba byłaś i dwie pielęgniarki. Wszyscy jedli indyka. A na
koniec kąpałem się w jakimś stawie. Pamiętam, że była brudna woda. Wszędzie
muł, a na wodzie unosiły się jakieś żółte kwiatki w kształcie dzwonków? Żonkile?
Było ich pełno na całym stawie ... A później obudził mnie Bill.
― Jutro umówię się z Kate na seans
Tarota.
― Kate Kozlowsky? Oszalałaś! To wróżka!
– Harry aż podskoczył na kanapie limuzyny.
― Nie «wróżka» kochanie, tylko
jasnowidz i bioenergoterapeutka. A na dodatek to znana pisarka ezoteryczna ruchu
New Age.
― Daj spokój, należymy do kościoła
Baptystów. Jakby się o tym dowiedział wielebny Bryan Johnson, to dopiero by się
narobiło! A w przyszły czwartek lecę do Europy Wschodniej, do krajów
chrześcijańskich. Doradcy mnie uprzedzali. Muszę dbać o wizerunek.
― Uspokój się, Kate jest Metodystką.
Teraz skup się i powtórz przemówienie, które ci pomogłam ułożyć.
― Tak, szkoda, że Kate nie jest jeszcze Rycerzem Jedi – rzucił sarkastycznie.
― Mów ... nie denerwuj mnie.
Godzina 9:14 p.m. Kolumna prezydencka
zatrzymała się przed olbrzymią rezydencją stylizowaną na szesnastowieczną
twierdzę frankijską, należącą nieoficjalnie do zarządu Banku Centralnego.
Imponująca. Gdyby nie fakt, że jesteśmy w Stanach, można by uznać ją za
historyczną budowlę, utrzymaną w dobrym stanie (po licznych renowacjach). Limuzyna
z Numerem Jeden niemal idealnie
zatrzymała się vis a vis olbrzymiej bramy zamczyska z otwartymi na oścież
stalowymi wrotami z czarnej stali. Wysokie grube mury w kolorze jasnego pisaku rozciągały
się majestatycznie wokoło, a nad nimi górowały dwie okazałe wieże. Jedna
okrągła zakończona stożkiem, a druga kanciasta z zębatymi kikutami na kształt
królewskiej korony. Obie wieże posiadały w swych górnych partiach – maleńkie i
wąskie okienka, również zakończone szpicem. Z chwilą przybycia orszaku, w
bramie pojawili się gospodarze bankietu. Trzech jegomości w czarnych garniturach
i dobrze dobranych krawatach; tak na oko – między 60 a 70 lat (jeden z zaawansowaną
łysiną i dwóch siwiusienkich). Widać jednak, że pełni wigoru i charyzmy oraz
rzecz jasna – nabytej przez lata bufonady. Prezesostwo znaczy. Gdy para
prezydencka zbliżyła się do bramy, wszyscy ruszyli w stronę gości. Witali się
serdecznie, niczym najlepsi przyjaciele (uśmiechy, potrząsania prawicą,
kładzenie ręki na barku i plecach, nachylanie się do ucha rozmówcy – oczywiście
z wyłączeniem Pierwszej Damy). Nie
trzeba chyba specjalnie opisywać, co działo się wokół rezydencji. Wszędzie
rozsiani mundurowi na swoich posterunkach (policja stanowa); ludzie z Secret
Service, którzy bez przerwy gdzieś się przemieszczali – w ciemnych okularach i
ze słuchawkami w uszach; i kilku prywatnych ochroniarzy w kamizelkach
kuloodpornych. Do tego trochę gapiów w sektorach odgrodzonych taśmą i trzy wozy
telewizyjne ze specami od wiadomości.
Na dziedzińcu rezydencji–zamku
zgromadził się już dwór osobistości wszelakich, ale oczywista sprawa że z
kręgów zaufanych; tu nie mogło być przypadków. Prezydenta uderzyła jasność jaka
tu panowała. Nie było to słońce, a reflektory i przeróżne lampy duże i małe
(wiszące i stojące) rozstawione gdzie się da. Kiedy Harry podchodził to tej
dość licznej grupy wybrańców, jego uwagę przykuł bruk tego „mini ryneczku” – wyłożony
dużymi kwadratowymi płytami (chyba granit?) w różnych odcieniach szarości. Co
jakiś czas ukazywały się ornamenty – trójkąty i słońca w czarnym kamieniu. Nie
wiedzieć czemu prezydentowi przypomniała się nagle Kate. Nigdy za nią nie
przepadał. Jednak ta myśl natychmiast uleciała z powodu lekkiego bólu. Poczuł ściśnięcie
palców prawej dłoni przez uścisk żony (regularnie grywała w tenisa). Przez
ułamek sekundy ich spojrzenia spotkały się. Tłum otoczył Głowę Państwa. Nie wiadomo skąd pojawili się fotoreporterzy i
zaczęto ustawiać całe towarzystwo do pamiątkowych fotek. Blichtr i teatr
hipokryzji.
Przy długich i nakrytych stołach, w
olbrzymiej sali urządzonej również na modłę średniowiecznej komnaty (stojące
wszędzie repliki rycerskich zbroi; a na kamiennych ścianach: miecze, tarcze, halabardy,
etc.), zwanej ponoć: Salą Rycerską –
panował lekki harmider. Goście sadowili się na wyznaczonych miejscach (według wizytówek)
i rozmawiali ze sobą. Dalej się poklepywali, dowcipkowali i stroszyli piórka.
Nasz Harry już miał usiąść na swoim miejscu (jednym z przednich przy
gospodarzach – prezesach), gdy dostrzegł przy ścianie ozdobionej dwoma
halabardami – Jeffrey’a Zickermana, który właśnie wpatrywał się w niego. Był to,
nie kto inny jak eks-prezes Banku Centralnego, którego nie wybrano na nową
kadencję. Prezydent poczuł dziwny ucisk w żołądku. Gwałtownie się wyprostował i
patrząc w oczy Jeffrey’a – zrobił dwa kroki w jego stronę. Tamten ani drgnął,
chociaż stał bardzo bliski stołu biesiadnego. Harry odruchowo zatrzymał się, a
następnie zrobił jeszcze kilka kroków i dotarł do obserwatora. Dopiero wówczas
eks-prezes odsunął się od ściany z żelastwem, wyprostował się i ze sztucznym
uśmiechem (tak zwanym „dyplomatycznym”, czy jak niektórzy wolą „biznesowym”) –
podał mu rękę. Uścisk Jaffrey’a był słaby i krótki. Znowu spojrzeli sobie w
oczy, ale szybko i płytko. Wymienili kilka kurtuazyjnych zwrotów typu: „Co słychać? Jak prezydentura? Co tam u
prezesa? A jak tam Giełda? Jak nastroje naszych wilków z Wall Street?”. Pierwsza
Dama już namierzyła swojego męża. Siedząc za stołem miała dobry punkt
penetracji terenu. Od razu zauważyła, że coś jest nie tak (kobieca intuicja). W
oczach żony analiza była taka: Harry jak zwykle mizdrzy się przed bankierami, nawet
może ciut za bardzo (sama w sypialni nazywała ich przed mężem: „banksterami”);
a tamten stoi z lewą ręką w kieszeni spodni i odpowiada półgębkiem, sztucznie
marszcząc facjatę i rozglądając się na boki, jakby gardził rozmówcą. Słów w tym
hałasie dookoła nie słyszała, ale po mowie ciała widziała niechęć bankiera.
Znała trochę Jeffrey’a i wiedziała, że to jeden z tych ludzi, z którymi należy
zawsze się liczyć; jednak nie znała najnowszych news z sektora finansowego; poza tym tylko, że jest nowy prezes BC.
Rozpoczął się bankiet. Uderzono trzy razy pałką w wielki mosiężny talerz
zawieszony na łańcuchu pod jednym z łuków sali. Zapanowała cisza. Nagle pod
wielkimi strzelistymi oknami – rozległy się pierwsze głośne akordy allegro: Eine Kleine Nachtmusik Mozarta. Wszyscy
dopiero teraz zauważyli muzyków, którzy ściśnięci ze sobą w jedną bryłę -
zaatakowali swoim orężem. Była to orkiestra symfoniczna składająca się z samych
Azjatów, włącznie z dyrygentem. Po tym krótkim przywitaniu głos zabrał jeden z
gospodarzy. Prezes Mark Lewis (ten łysiejący) zaczął od oklepanych opowieści o
Nowym Świecie, który zbudowano tutaj w oparciu o ideały wolności, równości i
braterstwa; później szybko jednak przeszedł do wychwalania sektora bankowego i
poszczególnych bankierów z nazwiska („każda pliszka...”); no i oczywiście
uwzględniono naszego Harrego, jego zasługi dla wspierania biznesu - „brata” dla
systemu bankowości. Zresztą pierwsza praca po studiach naszego prezydenta była
właśnie w banku. Następnie wzniesiono toast szampanem na stojąco za wszystkich
tu zebranych, i życzono sobie wzajemnie sukcesów (jakich? nie wiadomo). Z
chwilą gdy goście usiedli na salę wjechało przednie jadło. Między przepiórkami
z faszerowanymi szpinakiem pieczarkami, a polędwicą w sosie ananasowym –
poinformowano prezydenta, że za półgodziny (przy kawie i deserze na zimno),
zostanie poproszony o przemówienie. Harry
przełknął nerwowo kawałek pieczeni, a Pierwsza
Dama położyła mu dyskretnie rękę na udzie pod stołem. Będzie dobrze.
Dokładnie o godzinie 10:00 p.m. – Głowa
Państwa zajęła miejsce za mównicą. Prezydent wykrzesał z siebie niesamowite
pokłady radości, uniesienia i patosu - dziękował, opowiadał i znowu dziękował
(miód, miód, miód). Zebranym
najwidoczniej podobało się bardzo, bo radośnie co jakiś czas przerywali
prelegentowi lawiną oklasków. Małżonka i współautorka tej mowy - też była
usatysfakcjonowana. Po dwudziestu pięciu minutach przemowy rozległy się kolejne
brawa, tym razem końcowe; a po nich orkiestra przypomniał o sobie Wagnerem.
Kiedy prezydent doszedł do stołu – podeszły do niego dwie blondynki o
nienagannych figurach i wręczyły mu dwa bukiety. Pierwszy to wielka kula
czerwonych przepięknych róż, które Harry od razu wręczył małżonce. Jednak kolejny
bukiet (o wiele mniejszy i skromniejszy), który
mu wręczono wprawił go w osłupienie. Niemożliwe, to kwiaty z dzisiejszego snu.
Usiadł. Nagle dostrzegł wśród żółtych płatków coś białego. Oddał stojącemu obok
sekretarzowi te dziwne kwiaty i otworzył kopertę; a w niej sztywny blankiet
koloru jasnej wanilii składany na pół. Czarne zamaszyste litery wywołały u
niego dreszcze po całym ciele, poczuł jak skronie mu pulsują. Wiadomość
brzmiała: „Postawiłeś na złego konia. Nie
będzie jutro nagrody, będzie kara. Nie masz już bankiera. Pozdrowienia dla
żony”. Drżącą ręką Harry sięgnął po kieliszek białego wina, suchość w
gardle zaczynał sprawiać mu ból. Nie może uwierzyć. Bankiet, który miał
rozpocząć świetlaną przyszłość i wymarzoną stabilizację finansową Harrego,
nagle przemienia się w jakiś grząski i mroczny teren bagienny. Ciemny, wilgotny
i cuchnący pejzaż pojawił się w jego wybałuszonych oczach („Kto to napisał?! Kto?!”). Trzymając w dłoni zmięty tajemniczy
blankiet, który wyciągnął z tego przeklętego bukietu późnowiosennych żonkili –
czyta zdawkowo ohydne słowa i rozgląda się po sali; przypomina sobie, że
„jutro” jest już jutro, nad którym nikt już nie panuje. Osłupiały spogląda w
tłum ludzi zajętych sobą, jakby szukał pomocy u tych na których tak liczył. W
oddali widzi bankiera Johna Watsona, który rozmawia z jakąś kobietą i w ogóle
nie zwraca na niego uwagi. Wtem z nad przeciwka dostrzega siedzącego Jeffrey’a,
który patrzy na niego z szelmowskim uśmieszkiem i podnosi kieliszek szampana, wyraźnie
chcąc wznieść toast.
Tu Harry przerwał swoje opowiadanie,
wyprostował się, poprawił pasiasty szlafrok i wyczekującym wzrokiem obserwował pielęgniarkę,
która właśnie zmierzała w ich kierunku. Była to młoda dziewczyna, świeżo po
szkole pielęgniarskiej i właśnie kończyła swój dyżur z nadgodzinami. Z promieniującym
uśmiechem i zmysłowym głosem poprosiła pacjentów zebranych w świetlicy, aby
zechcieli już kończyć swoje „gry i zabawy” (brydż, warcaby, Chińczyk, Monopol), zbliża się przecież pora obiadu. Harremu bardzo podobała
się ta pielęgniarka (jakiż kontrast wobec Siostry
Oddziałowej). Chętnie by z nią znowu porozmawiał, zabawił się w swoją
ulubioną grę słów (mały flircik,
wynurzenia o Freudzie, i takie tam); jednak obiad to „rzecz święta”. A tu, jak
zwykle odezwała się grupa malkontentów (wiernych słuchaczy pacjenta Harrego),
że muszą dokończyć wysłuchania ostatniego snu jaki im właśnie opowiada ich
kolega. Sprawa niezmiernie ważna jak zapewniali. Jeden z pacjentów (Joe,
emerytowany listonosz) stwierdził nawet z oburzeniem: „Przecież to sprawa wagi państwowej!”. Siostra z niegasnącym
uśmiechem na twarzy i pokorą w sercu wysłuchała wszystkich zażaleń, a następnie
bezlitośnie użyła jedynej skutecznej broni jaką posiadała. Oświadczyła, że za
półgodziny przychodzi na dyżur siostra Laura (znaczy Siostra Oddziałowa), i będzie bardzo niezadowolona z
nieprzestrzegania rozkładu dnia na oddziale. Zapanował konsternacja. Pacjenci z
dłuższym stażem wiedzieli dobrze co to za persona. I jeden po drugim powoli
podnosili się ze stołków i z posadzki – zabierali swoje rzeczy (szlafroki,
plansze do gier, okulary, książki), i cichutko wychodzili na korytarz. Tylko
nieliczni pacjenci chichotali pod nosem, ale to żółtodzioby (tydzień lub dwa dopiero w szpitalu; co tu wymagać?).
Siostrze chyba zrobiło się trochę przykro amatorów „sennych opowieści” (jak i
samego Harrego, który wychodził ze zwieszoną głową); więc zaczęła ich
zapewniać, że siostra Laura na pewno pozwoli im wysłuchać dalszego ciągu po
zajęciach popołudniowych, przed kolacją. Pobudzony Joe syknął w progu do innego
kolegi: „Czekaj tatka latka!”. Tak,
te wszystkie opowieści Harrego (sny, historie „autentyczne” z jego życia lub
streszczenia przeczytanych rzekomo przez niego książek) cieszyły się wielkim
powodzeniem na oddziale psychiatrycznym tego stanowego szpitala. Nie tylko
wielu pacjentów raczyło się nimi od ponad dwóch lat, ale nawet personel tej
placówki (pielęgniarki, sanitariusze, lekarze, psycholodzy i oczywiście niższy
personel gospodarczy). Jeśli chodzi o psychiatrów – zdania były podzielone,
jedni pochwalali gawędy Harrego (czynnik terapeutyczny dla niego samego i
innych pacjentów); inni z kolei byli przeciwni. Obawiano się pobudzania
nerwowego chorych lub zwykłego ich straszenia. Jednak opowieści trwały. Była to
taka swoista tajemnica poliszynela
tego ośrodka. Sam Harry – był ciekawym osobnikiem, kiedyś agent ubezpieczeniowy
i sprzedawca używanych aut, później domokrążca (tani sprzęt kuchenny), a na
końcu bezrobotny i alkoholik. Trzy lata temu rozpoznano u niego psychozę
maniakalno-depresyjną, nerwicę wegetatywną i mitomanię. Dzięki swoim
historyjkom i snom był znany w całym szpitalu; nadawano mu też różne przydomki:
Gawędziarz, Pisarz, Poeta, Prezes,
Prezydent. Ten ostatni pseudonim był związany z jego najczęstszą
skłonnością wywodów na temat władzy w państwie i roli prezydenta. Zresztą sam
nosił się wytwornie po szpitalu: czysta pidżama (często zmieniana, przywożona
przez żonę) i zarzucony szlafrok na ramiona, do tego zawsze ogolony,
wyperfumowany dobrą wodą toaletową i z nienaganną fryzurą zaczesywaną do tyłu
(czarne gęste włosy, bez siwizny). Wysoki i szczupły, mógł więc przypominać
archetyp dyplomaty, gdyby tylko ubrać go jeszcze w garnitur i krawat. Właśnie
miesiąc temu skończył czterdzieści sześć lat.
Około 3:15 p.m. zazgrzytał zamek w
drzwiach głównych oddziału. Drzwi otworzyły się z impetem, a w progu pojawiła
się długa sylwetka kobiety w białym kitlu i czepku pielęgniarskim. Dostojna i
nienaganna. Zgadza się, to Siostra
Oddziałowa – postrach pacjentów i stażystów. Starsi stażem pacjenci
nazywali ją Bankierem, gdyż trzymała
w depozycie ich kieszonkowe, i wypłacała, gdy zaistniała konkretna i
uzasadniona potrzeba. Po świetlicy przebiegły szepty: „Idzie, idzie”. Podopieczni siedzieli już gotowi do zajęć
terapeutycznych, jedni niezadowoleni, inni lekko pobudzeni. Wszyscy stanowili
wspaniały krąg z krzeseł, niczym członkowie tajnego stowarzyszenia. Tylko dwa
krzesła były wolne. Jedno oczywiście czekało na siostrę Laurę, drugie zaś
przeznaczone było dla nowej pani ordynator, która dziś trochę się spóźniała.
Nowa lekarka – doktor Catherine Kozil (Latynoska); nazywana przez wszystkich po
prostu: „doktor Kate”. W chwili, gdy siostra Laura zbliżała się korytarzem do
swojego oszklonego centrum dowodzenia,
z sali wyszedł nasz Harry, i poprawiając szlafrok - oświadczył, że zdąży
jeszcze skorzystać z toalety. Po prawej stronie ujrzał plecy Siostry Oddziałowej, a po lewej idącego
za nią portiera i ochroniarza w jednym. Max, bo tak mu było na imię – niósł za
siostrą pękate toboły z nowymi ręcznikami szpitalnymi. Kiedy mężczyźni spojrzeli
na siebie, przywitali się głośno. W tym momencie siostra Laura odwróciła się i
z uśmiechem również pozdrowiła naszego bohatera. Harry odruchowo odpowiedział Siostrze Oddziałowej, i nagle jego uwagę
przykuło to, co trzymała w swych rękach. Jak zahipnotyzowany zaczął zbliżać się
powoli do pielęgniarki. Gdy podszedł do niej na około dwa metry – zatrzymał
się, mając cały czas wlepiony wzrok w coś, co wywołało w nim wielkie
poruszenie; otworzył szeroko usta i zamarł bez ruchu. Trwało to może niecałe
pół minuty. Wtem, jak nie wrzaśnie z całych sił: „Nie! Nie Jeffrey!”. Siostra Laura z wrażenia opuściła na dół
trzymany w rękach bukiet późnowiosennych żonkili, a spośród żółtych kwiatów
wysunął się kartonik, na którym widniał zapis między innymi o pacjencie Harrym.
Blankiecik był zapowiedzią jutrzejszej rozmowy (wywiadu) doktor Kate z naszym
oddziałowym Prezydentem na temat
możliwości jego wyjścia i powrotu do domu i żony. Harry wiedział o tym od kilku
dni i nie mógł się doczekać spotkania w gabinecie ordynator. Teraz biedak czyta
zdawkowo zapisane słowa na tajemniczym blankiecie, który wylądował u jego stóp,
rozgląda się po korytarzu i przypomina sobie, że „jutro” jest już jutro, nad
którym nikt już nie panuje.
Kadr z filmu pt.: „Lot nad kukułczym gniazdem” (1975r.), USA; reż. Miloš Forman; na podstawie powieści Ken’a Kesey’a (1962r.) pod tym samym tytułem.
Od autora
Opowiadanie powstało 31
lipca 2018 w innym celu, niż publikacja na blogu; jednak plany się zmieniły,
więc publikuję. Jednocześnie oświadczam, że jakiekolwiek podobieństwo do osób i
zdarzeń w tej opowieści jest niezamierzone. Pozostaje wyłącznie w sferze fikcji
... przynajmniej taką mam nadzieję (?).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz